Gdzie się podziały tamte podwórka…

Tylko tamtych podwórek żal…

Wychowałam się w PRL-u. Dzisiaj nie chcę oceniać tamtych czasów. Zamierzam zerknąć wstecz, nie oglądając się na epokę, w której przyszło mi spędzić dzieciństwo.

W tamtych czasach rodzice pozwalali nam buszować po osiedlowych zakamarkach nawet po zmroku. Dopiero późnym wieczorem otwierały się okna. Chwilę później rodzicielski wielogłos wypełniał przestrzeń między wielką płytą. Na moim podwórku najdłuższą drogę do domu miała Kaśka z trzeciego piętra. Po drodze popisywała się całą gamą figur akrobatycznych: szpagatów, salt i podskoków. Nawoływania jej mamy – pani Basi – niosły się nawet wtedy, kiedy reszta już dawno myła zęby pod czujnym okiem rodziców. Kaśka była urodzonym przywódcą, więc rolę  podwórkowego herszta pełniła najdłużej. Dzisiaj ma męża, dwie córki i pracę w sklepie. Po wojowniczej przywódczyni nie zostało ani śladu.

Ważne miejsce na mapie stanowiła piwnica. Latem chroniła przed upałem, zimą przed mrozem. Gdyby jeszcze zrozumieli to dorośli! Bez żadnej wyrozumiałości przepędzali nas, gdzie pieprz rośnie. Zimą lądowaliśmy na półpiętrach, latem w podwórkowych zaroślach. Posadzone w ramach czynu społecznego dostarczały nie tylko schronienia, ale też liści akacji, które doskonale sprawdzały się jako bilety. Dzięki nim można było wejść na plac zabaw albo na cyrkowe przedstawienia podwórkowej bandy. Rolę największej atrakcji pełniła oczywiście Kaśka z trzeciego piętra. Które z okolicznych podwórek mogło się pochwalić mrożącym krew w żyłach popisem, w trakcie którego artystka spacerowała po wąskim blaszanym parapecie? Oczywiście tylko wtedy, kiedy rodziców nie było w domu. Cyrkowe pokazy zubożały z winy pani Urszuli spod siódemki. Przyłapała Kaśkę w trakcie pokazu i doniosła mamie artystki. Opowieść sąsiadki musiała zrobić piorunujące wrażenie. Nikt nie przypuszczał, że panią Basię stać na taki atak furii! Chyba nawet Kaśka była zaskoczona, bo po tym wydarzeniu mocno spuściła z tonu.

Na podwórku stał trzepak. Szybko uznaliśmy, że to miejsce z potencjałem. Wykorzystaliśmy go.  Zwisając głową w dół, dłubaliśmy w nosach. Dawaliśmy do zrozumienia, że zadanie nie robi na nas wrażenia.

Podwórkowe życie toczyło się też na daszku śmietnika. Jego łagodnie pofalowana powierzchnia dostarczała środków bojowych. Dziewczyny z sąsiednich podwórek uciekały na widok skorkowych mumii, ile sił w nogach. Nawet niektórzy chłopcy tchórzyli. Trzeba było wykazać się nie lada odwagą, żeby zasuszonego skorka wziąć w paluchy i pognać na przeciwnika. Ale jaki się później miało posłuch!

Na daszek wchodziło się po trzepaku. Raz, dwa, trzy i już. Pewnego dnia Piotrek z pierwszego piętra doliczył tylko do dwóch. Był ostatnią osobą wybierającą się na skorkowe żniwa. I gwoździem do trumny. Ciężkim gwoździem. Boleśnie odczuliśmy ograniczoną wytrzymałość śmietnikowego daszku. Szczęśliwcy wylądowali w kontenerach, pechowcy na betonowej podłodze. Skończyło się bez poważniejszych obrażeń, nie licząc zszarganego honoru, nieprzyjemnego zapachu, skołatanych nerwów rodziców i kilku dyscyplinujących klapsów wieczorem. Odchudzony Piotrek został po studiach lokalnym urzędnikiem. Praca za biurkiem nie wpłynęła korzystnie na jego wagę. Dzisiaj znowu zmaga się z otyłością.

W tamtych czasach najcenniejszym skarbem były sekrety. Pod szkiełkami układaliśmy kompozycje ze złotka, roślin i tego, co wpadło w ręce, a potem zakopywaliśmy w ziemi, oznaczając miejsce ukrycia. Pilnowaliśmy skarbu od świtu do nocy. Nie zawsze skuteczne.  Jednym z nieszczęśników, którzy dopuścili do kradzieży, był Tomek z parteru. Zastanawiam się, czy pamięta jeszcze to uczucie wstydu, które towarzyszyło mu przez kilka miesięcy po stracie sekretu.

Zbieraliśmy wszystko: opakowania po czekoladach, historyjki z gum, znaczki, kapsle, plakaty… Urządzaliśmy maratony dla ślimaków i rozgrywaliśmy Wyścig Pokoju dzięki kapslom z oranżady. Zazdrościliśmy komiksów i lalki Barbie, gum-kulek i sportowych butów. Sypialiśmy z pierwszymi dżinsami i podgryzaliśmy pachnące gumki do mazania. Nosiliśmy buty na kartki i klucze na szyi. Dostawaliśmy dary z Niemiec i ubrania po rodzinie. Jedliśmy vibovit, mleko w proszku, wyroby czekoladopodobne i mortadelę. Piliśmy wodę z saturatorów i syfonów. Znaliśmy smak mleka spod drzwi wejściowych. Przez wiele dni żuliśmy gumę Turbo i wykradaliśmy matkom gumę do ubrań. Chodziliśmy do pustych sklepów i na czyny społeczne. Mimo wszystko byliśmy szczęśliwi.

Uśmiecham się do wspomnień z podwórka, z którego w końcu przyszło mi się wyprowadzić. Przez rodziców i ich marzenia o większym mieszkaniu.

Eh, ta dorosłość, potrafi dziecku skomplikować życie…