Blizna

Gdzieś na dnie tego opowiadania leży prawdziwa historia.

Przechodząc przez przedpokój, spojrzała w lustro. Lewy profil. Tak pięknie zwyczajny. Od trzydziestu pięciu lat ta myśl pojawiała się za każdym razem, kiedy wchodziła do salonu. Idąc w drugą stronę, odwracała wzrok. Bywały jednak takie chwile, gdy musiała zmierzyć się z lustrzanym odbiciem całej twarzy. Robiła to szybko, nerwowo, uciekając wzrokiem przed konfrontacją z prawą połową. Czasem stawała przed lustrem i zakrywała ją dłonią. Pod palcami znikał na chwilę cały ból istnienia, cała historia zmarnowanego życia Marty. Ale w końcu trzeba było opuścić rękę i blizna znowu stawała się częścią jej osobowości. Najważniejszą częścią.

Od trzydziestu pięciu lat zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby tamtego dnia nie zawróciła po kanapki, które zostawiła na stole. Na pewno jej lewy profil miałby taką samą historię życia jak prawy. A tak żyły zupełnie osobno. Prawy profil tkwił w realnym świecie, lewy miał alternatywną historię życia. Marta zbudowała ją skrupulatnie, ze szczegółami podczas wszystkich bezsennych nocy, w trakcie których zastanawiała się, dlaczego ją to spotkało. W marzeniach była atrakcyjną kobietą adorowaną przez mężczyzn, miała cudowną rodzinę i wielu przyjaciół, a przede wszystkim kochającego męża. Był dumny, że go wybrała. Lewy profil zawsze wkładał wydekoltowane sukienki i nigdy nie sięgnąłby po szary golf zakrywający szczelnie każdy centymetr ciała. I nigdy, ale to nigdy nie pozwoliłby Krzysztofowi na zgotowanie sobie piekła na ziemi. Prawy profil nie miał żadnego wyboru.

Krzysztof. Właściwie nie powinna go spotkać. Przecież nigdy nie chodziła na imprezy. Dała się wyciągnąć Kaśce tylko ten jeden raz. Usiadł koło niej na tapczanie i zapytał, czemu nie tańczy. Wystraszyła się. Nie miała doświadczenia w kontaktach z mężczyznami, jeśli nie liczyć szkolnych kolegów, którzy dokuczali jej bez przerwy, nazywając ją Doktorem Jekyllem i Panem Hydem. Odsunęła się lekko i odpowiedziała, że tego nie lubi, co było kompletnym kłamstwem. W domu często tańczyła. Uwielbiała zatracać się w rytmie muzyki. Wyobrażała sobie wtedy, że tonie w ramionach tego jednego jedynego, ale teraz bała się, że nieznajomy poprosi ją do tańca i będzie musiała pokazać mu także prawy profil, który na razie tkwił w cieniu i pozwalał chłopakowi myśleć, że szykuje mu się niezły podryw. Marta doskonale wiedziała, co zobaczy w oczach nieznajomego, kiedy w końcu odwróci się do niego przodem. Przeżywała to już tyle razy…

– Szkoda, bo chętnie bym z tobą zatańczył. Może jednak dasz się przekonać? – zaproponował jej lewemu profilowi.

– Nie, naprawdę nie lubię tańczyć. – Starała się zabrzmieć jak najbardziej przekonująco.

Chyba się udało, bo chłopak wygodniej usadowił się na kanapie.

– Dobrze, to posiedźmy tu sobie i popatrzmy, jak się bawią inni. Krzysztof jestem – przedstawił się i wyciągnął rękę.

Kiedy jej dotknęła, poczuła przyjemne ciepło. Przez chwilę napawała się dotykiem, a potem prawy profil przypomniał o sobie i Marta cofnęła rękę.

Zaczęli rozmawiać. Na początku nieporadnie, ale w miarę upływu czasu coraz swobodniej. Marta nawet nie przypuszczała, że potrafi tak szybko nawiązać kontakt z obcym człowiekiem i że może jej to sprawiać prawdziwą przyjemność. W pewnym momencie napotkała wzrok Kaśki, która tonęła w objęciach przystojnego blondyna. Koleżanka mrugnęła do niej znacząco. Martę ten życzliwy gest nieoczekiwanie otrzeźwił. Co ona robi? Przecież za chwilę to się skończy. Wiedziała doskonale, że będzie boleć. Bardziej niż zazwyczaj, bo ten chłopak zdążył ją oczarować swoją erudycją i poczuciem humoru. Musi mu pokazać bliznę. Musi…

– To jaki jest twój ulubiony malarz? – zapytał Krzysztof, nieświadomie ofiarując jej szansę.

– Egon Schiele – odpowiedziała bez zastanowienia.

– Dziwny wybór, jak na taką subtelną osobę. Dlaczego on?

„Teraz” – pomyślała.

– Dlatego – odpowiedziała, odwracając się do niego przodem. Musiała przyznać, że grymas twarzy był niezwykle delikatny. Bardziej go wyczuła, niż zauważyła.

– A co sądzisz o Edvardzie Munchu? – zapytał, jakby nigdy nic i tą reakcją zdobył jej serce.

Kiedy impreza się skończyła i Marta w końcu znalazła się we własnym łóżku, czuła niezwykle przyjemne łaskotanie w brzuchu. Nasiliło się, kiedy trzy dni później zobaczyła Krzysztofa pod urzędem, w którym niedawno zaczęła pracę. Próbowała uspokoić gwałtownie bijące serce, mówiąc sobie, że to przypadek, ale Krzysztof rozwiał wątpliwości. Czekał na nią. Zaproponował spacer. Zgodziła się, zanim jego pytanie rozpłynęło się w powietrzu. A później przyszedł kolejny spacer i jeszcze jeden, aż w końcu zaczęli się spotykać regularnie. Kiedy po raz pierwszy złapał ją za rękę, poczuła, że za chwilę rozpadnie się na tysiące kawałków, bo jej oszalałe serce eksploduje. „Teraz nie chcę umierać. Chcę czuć” – pomyślała, zamykając oczy. Potknęła się i musiał ją przytrzymać. Nie cofnął już ręki. Czasem zastanawiała się, czy jej wygląd mu nie przeszkadza, ale nie odważyła się zapytać. Bała się tego, co usłyszy.

Po roku wszyscy przyzwyczaili się do tego, że Marta i Krzysztof są parą i przestali szeptać po kątach. Rodzice dziewczyny z zadowoleniem przyjęli pojawienie się kandydata na męża. Tak bardzo bali się staropanieństwa córki, że nie przyglądali się zbyt uważnie przyszłemu zięciowi. Zresztą nawet gdyby, nie dostrzegliby niczego niepokojącego. Co jak co, ale dobre wrażenie Krzysztof potrafił robić. Swoje prawdziwe oblicze pokazał dopiero po ślubie.

Ślub. Odbył się w wiejskim kościółku otoczonym starymi dębami. Wymarzyła to sobie, będąc małą dziewczynką. Wtedy jeszcze miała prawo do marzeń, a jej dwa profile wiodły zgodne życie. Potem, po wypadku, znienawidziła te dziecięce fantazje. Zakopała je głęboko w podświadomości. Dzięki Krzysztofowi znowu wróciły, a w końcu stały się rzeczywistością.

Chyba nigdy wcześniej i nigdy później nie czuła się bardziej szczęśliwa niż wtedy, kiedy wchodziła do kościoła. Welon zakrywał jej twarz, więc czuła się dosyć pewnie. Wiedziała oczywiście, że większość zaproszonych osób zastanawia się, co takiego ten przystojny mężczyzna dostrzegł w dziewczynie z blizną, ale nikt nie odważył się zapytać o to głośno. Ona też nie.

W końcu jednak poznała odpowiedź. Usłyszała ją wielokrotnie. Krzysztof zadbał, żeby prawda trafiła do każdej cząsteczki umysłu Marty. Latami wbijał jej tę prawdę do głowy. Na szczęście tylko wrzaskiem, ręki nigdy na nią nie podniósł, za co była mu wdzięczna. Krzysztof nie oszczędził żonie opowieści o koleżeńskim zakładzie i o tym, jak odkrył, że jest doskonałym materiałem na domową niewolnicę, którą można pomiatać, a ona i tak będzie wdzięczna, że znalazł się ktoś, kto się z nią ożenił. Miała sprzątać, gotować, wychowywać dzieci i czekać w gotowości, aż pan i władca zapragnie szybkiego seksu, kiedy żadna z jego kochanek nie będzie akurat dyspozycyjna. Nie bez znaczenia był też majątek, który miała odziedziczyć po rodzicach.

W pewnym momencie małżeństwa Marta przestała płakać. Zaczęła malować. Przelewała na płótno wszystkie swoje lęki i frustracje. Pod pędzlem ożywały demony. Każdy, kto choć raz spojrzałby na obrazy Marty, zrozumiałby, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Ale nie pokazała ich nikomu. Właściwie z nikim się nie spotykała, jeśli nie liczyć znajomych Krzysztofa, którym usługiwała niczym niewolnica. Nawet z rodzicami kontaktowała się bardzo rzadko i zawsze w obecności męża. Prawdopodobnie obawiał się, że Marta zdradzi prawdę o ich małżeństwie. Zupełnie bez sensu, bo nigdy by tego nie zrobiła. Wstydziła się, a poza tym nie chciała martwić rodziców mających poważne problemy zdrowotne. Kiedy zmarli, Marta stała się właściwie niewolnicą czterech ścian swojego domu. W ten sposób jej obrazy nigdy nie przemówiły i dla świata Krzysztof pozostał przykładnym mężem, który był tak szlachetnym człowiekiem, że ożenił się z biedną Martą i na dodatek nie wstydził się z nią pokazywać publicznie.

Co jakiś czas Krzysztof wpadał w szał, uważając, że hobby odciąga żonę od zajęć domowych, i niszczył wszystkie obrazy, ale ona za każdym wracała do malowania. Wiedziała, że żeby dostać pieniądze na farby i płótno, musi być wyjątkowo uległa. Była. Dla poczucia wolności, które dawało jej malowanie, mogła zrobić niemal wszystko. Zdawała sobie sprawę, że tylko to trzyma ją przy życiu. No i jeszcze alternatywne życie lewego profilu. Nigdy nie odważyła się namalować niczego z tamtej rzeczywistości. Bała się, że jeśli Krzysztof zobaczy obraz, domyśli się prawdy i w jakiś magiczny sposób odbierze jej tamten świat, który nie pozwalał zapomnieć, że szczęście istnieje.

Były jeszcze dzieci…

Dominik. Rozpuściła go, zdawała sobie z tego sprawę. Nie potrafiła postawić żadnych granic komuś, kto kochał ją bezgranicznie. Kto potrafił przytulić twarz do jej prawego profilu, nie zważając na znajdującą się tam bliznę. Kto potrafił składać na niej pełne miłości całusy, pozostawiając czekoladowe ślady. Krzysztof nie mógł znieść tej silnej więzi. Bez przerwy dyscyplinował syna i robił wymówki żonie. Może było w tym trochę racji. Może nie powinna… Patrząc na to, co się stało z Dominikiem, była skłonna przyznać rację mężowi. Rozpieszczony chłopak nie poradził sobie z dorosłym życiem. Odpowiedzialność go przerosła. Z więzienia miał wyjść w przyszłym roku.

No i Karolina. Marta westchnęła ciężko. Wiedziała, że w przypadku córki także popełniła mnóstwo błędów, choć zupełnie innych niż w przypadku Dominika. Nie potrafiła pokochać Karoliny tak samo, jak syna. Twarz bez najmniejszej skazy była bolesnym wspomnieniem tego, co Marta utraciła tamtego listopadowego dnia, kiedy nastąpił wybuch. Czasem wodziła palcem po gładkiej skórze dziewczynki, a potem szybko przenosiła rękę na swoją twarz. Bolało. Prawie tak samo, jak wtedy, kiedy obudziła się w szpitalu. Za to Krzysztof oszalał dla córki niemal od pierwszej chwili jej życia. Księżniczka tatusia. Marta zazdrościła córce. Wiedziała, że to chore, ale kiedy patrzyła na pełen uwielbienia wzrok Krzysztofa, nie potrafiła się powstrzymać. Od dwóch lat nie widziała Karoliny. Dziewczyna wyjechała za granicę i od tego czasu zadzwoniła dwa razy, składając matce oschłe życzenia z okazji Bożego Narodzenia.

Marta włożyła płaszcz i sięgnęła po reklamówkę ze zniczami. Czuła lekki niepokój. Jak zawsze, kiedy miała wyjść na zewnątrz. Najchętniej zostałaby w domu, ale cotygodniowe wizyty na cmentarzu stanowiły stały element jej uporządkowanego życia. Chociaż Krzysztof zmarł ponad trzy lata temu, nadal nie wyzwoliła się spod jego wpływu. Może gdyby zaczęła wychodzić do ludzi, byłoby łatwiej, ale wciąż przekładała dzień, który miał dać początek nowemu etapowi życia. „Może jutro zadzwonię do Kaśki?” – pomyślała Marta, zamykając drzwi.