Ze wszystkich stron atakują mnie artykuły o bieganiu. O bieganiu, które PODOBNO wyzwala endorfiny i wywołuje poczucie szczęścia. Podziwiam zaangażowanych i ślę im wyrazy głębokiego uznania, jednak ja do tej grupy nie zamierzam dołączyć. Żeby była jasność: jakiś czas temu próbowałam, ale nic z tego nie wyszło. A było tak:
Wydawało mi się, że zostałam ostatnim niebiegającym przedstawicielem gatunku. Nie chciałam znowu wyjść na odmieńca, więc postanowiłam uprawiać jogging. Jak to mam w zwyczaju, przygotowałam się skrupulatnie. Przeczytałam kilka artykułów, posłuchałam kilku wywiadów i dokonałam przeglądu garderoby. Ostatni punkt okazał się największym problemem. Choć bluzki prężyły dumnie rękawy, a spodnie nogawki, nie znalazłam nic, co nadawałoby się do biegania. W przypływie zdrowego rozsądku postanowiłam wybrać się do lumpeksu. Uznałam, że za kilka dni po chęci do biegania może pozostać jedynie firmowa odzież leżąca odłogiem w najciemniejszym kącie szafy. Dzięki temu rzadkiemu przebłyskowi zdrowego rozsądku w domu pojawiły się zielone spodnie i amarantowa bluza, które w sumie kosztowały tylko 25 złotych. Ponieważ skompletowałam garderobę, nie pozostało mi nic innego do roboty, jak w sobotę rano wcielić się w rączą łanię, pomykającą przez uliczki i parkowe alejki. Ech! Ach! Och!
Po długich przygotowaniach i krótkiej rozgrzewce ruszyłam, żeby dogonić gatunek. Nie minęło 20 sekund, gdy sapiąc i dysząc, przypomniałam sobie, dlaczego nienawidzę biegania. Tak bardzo, że w liceum zorganizowałam sobie zwolnienie z wychowania fizycznego. Całkiem legalne, ale gdyby nie obowiązkowe sprawdziany na krótszych i dłuższych dystansach w życiu bym się nie przyznała, że sport stanowi dla mojego zdrowia jakieś zagrożenie.
Cóż, pamięć ludzka bywa zawodna. Na chwilę zapomniałam, że nienawidzę biegać. Na chwilę trwającą jakieś 20 sekund. I tak byłam dzielna, bo rozciągnęłam tę chwilę w całe 20 minut. Po tym czasie uznałam, że odbiegałam swoje. Dowlokłam się do domu i padłam na tapczan. Leżałam tak kilka minut, wydając z siebie dźwięki godne filmu erotycznego. W następnych dniach pobiegłam jeszcze trzy razy, a później uznałam, że skoro od społeczeństwa dzieli mnie niemal cały ocean, to jedna mała łyżeczka więcej nie zaszkodzi. Złapałam zielone spodnie i amarantową bluzę, po czym wcisnęłam je w najgłębszy zakamarek szafy. Sprzątając ostatnio, natknęłam się na lumpeksowy strój biegacza. Najpierw chciałam go wyrzucić, ale po głębokim namyśle stwierdziłam, że bluza będzie świetnie pasowała do jedwabnej spódnicy, a spodnie przydadzą się, jeśli w mieście ktoś zorganizuje bal przebierańców pod hasłem: „Osiągnięcia enerdowskich sportowców”. Będą pasować jak ulał.
Po tym napadzie szaleństwa obiecałam sobie, że pozostanę głucha i ślepa na kuszące opowieści o cudownym działaniu biegania. Może rzeczywiście istnieje coś takiego jak euforia biegacza, ale nie zamierzam tego sprawdzać. Euforię osiągnęłam, kiedy powiedziałam sobie jasno: „NIGDY WIĘCEJ!”, a na endorfiny znajdę inny sposób. Wykorzystam do tego celu czekoladę albo męża. Hmmm… albo umiejętnie połączę jedno z drugim… 😉