Wariatom święta nie przeszkadzają cz. II

Właśnie przeczytałam, że w niemieckim mieście Zetel 9-latek wściekł się na widok prezentów pod choinką. To musiała być prawdziwa furia, bo chłopiec wezwał policję i złożył donos na darczyńcę. Policjanci przyjechali. Obejrzeli corpus delicti i znacząco pokiwali głowami. Dowodem koronnym stał się list do Mikołaja. Porównanie z zawartością paczek wykazało niezbicie, że doszło do przestępstwa: staruszek pomylił prezenty!

Nad informacją o rozpaczy niemieckiego dziewięciolatka nie mogłam przejść obojętnie. Co to to nie! Od razu zrozumiałam, co czuł, bo sama doświadczyłam podobnego rozczarowania.

Dawno, dawno temu (gdzieś pomiędzy średniowieczem a epoką nowożytną) otworzyłam piękną, wielką paczkę i… szlag mnie trafił! Ten złośliwy, podstępny, nieznający się na pięciolatkach gość podarował mi lalkę! O nieeeee! Może gdybym była miłą, grzeczną dziewczynką, to bym się ucieszyła. Nie byłam. Co więcej, wychowałam się z trzema kuzynami i jednym bratem, więc naprawdę nie marzyłam o laleczkach à la niemowlę, o zestawach śpioszków, kaftaników i całej reszcie dyrdymałów. Marzyłam o jakimś fajnym zestawie żołnierzyków, którymi mogłabym rozwalić armię brata albo kuzyna, o solidnym zestawie kapsli na podwórkowy Wyścig Pokoju albo pasie z koltami (dokładnie takim samym jak kuzyna Pawełka). I co? I gó… No nie, wtedy jeszcze tego słowa nie używałam. Co więcej, nie miałam telefonu i nie mogłam złożyć donosu na milicji. Jak żyć, Panie i Panowie? Jak żyć? Dało się, bo dysponowałam tajną bronią, którą uruchomiłam zaraz po tym, jak prezenty odpakował brat. Nie dość, że dostał żołnierzyki, to jeszcze klocki Lego. Wyobrażacie sobie?! To była niesprawiedliwość, nad którą nie mogłam przejść do porządku, więc wysłałam rodzicom czytelny komunikat. W naszym bloku jeszcze nigdy nikt się tak nie darł. Co tam w bloku! Na osiedlu, a może i w całym mieście. Co jak co, ale płuca miałam zdrowe. Zdrowiusieńkie i nie pomogły nawet papierosy ćmione przez rodzicielkę. Po moim występie musiała wypalić ze trzy naraz. Tatuś pewnie jej zazdrościł. Niestety rzucił.

Muszę Wam powiedzieć, że moje zdrowe płuca uczyniły wigilijny cud: rodzice obiecali interweniować u Mikołaja. Nie wiem, czy niemiecka policja była skuteczna, moi rodzice bardzo. Zaraz po świętach znalazł się zaginiony prezent: rewelacyjny drewniany saloon z charakterystycznymi drzwiami i ławeczką przed wejściem. Na górze był śliczny balkonik. Wtedy jeszcze nie oglądałam westernów i nie wiedziałam, co się mieściło na piętrach amerykańskich saloonów, ale dzisiaj mogę powiedzieć, że Mikołaj przyniósł mi rewelacyjny drewniany saloon z charakterystycznymi drzwiami, ławeczką przed wejściem i lupanarem na pięterku. Cud-miód! I nawet lalkę zostawił, choć błagałam, żeby wręczył jakiemuś potrzebującemu dziecku. Widocznie takiego nie znalazł. Powiedziałam „trudno” i wepchnęłam lalkę na spód szafy. Kto by się nią bawił, mając saloon i dom publiczny! Na pewno nie ja! 😉