Wędzarenka według Jamiego Olivera

Jestem upartą babą. Bardzo upartą babą. Jak bardzo, pokazuje choćby historia z wędzarenką.

Lubię gotować. Ponieważ mam o swoich umiejętnościach wyjątkowo wysokie mniemanie (córce Narcyza wolno), uczę się od najlepszych. Ominęłam Pascala, zignorowałam Okrasę, zrezygnowałam z usług Makłowicza i zakochałam się w Jamiem Oliverze. Ach! Uwielbiam jego dowcip, niewymuszony sposób bycia, a nawet boską wadę wymowy. Spijam z cudownie sepleniących ust Brytyjczyka przepisy kulinarne jak siedmioletni kuzyn resztki z kieliszków (a wszyscy chwalili, że taki uczynny), po czym oczywiście natychmiast je modyfikuję, bo nie mogę znieść żadnych autorytetów (córce Narcyza nawet nie wypada).

Pewnego dnia Jamie przygotował delikatne mięso ryby w wędzarence własnej roboty. Niemal poczułam ten boski zapach oraz cudowny smak i z przerażeniem obserwowałam (choć w przypadku wędzonej ryby bardziej pasowałoby określenie śledziłam), jak budzi się we mnie pragnienie skonstruowania domowej wędzarenki według pomysłu Jamiego Olivera. No dobrze, prawda jest taka, że nie tylko chciałam spróbować okadzonych rybich szczątków, ale też, jako etatowy niewierny Tomasz, przekonać się, czy uwędzenie ryby w pudełku po czekoladkach rzeczywiście jest możliwe.

Potrzebowałam pudełka. Musiało być spore i metalowe. Nie było wcale tak prosto znaleźć odpowiednie, jednak w końcu się udało. Mogłabym przemilczeć cenę owego drobiazgu, ale jak już zaczęłam opowiadać, nie będę ukrywać swojej głupoty. Otóż wydałam na pudełeczko niemal czterdzieści złotych! Gdyby ktoś zamierzał wpaść na wyżerkę, uprzedzam: po czekoladkach nie ma śladu. Tatuś zjadł.

W czasie, kiedy Ojczulek opróżniał podstawę wędzarenki, mistrzyni patelni poszła po trociny. Znajoma ekspedientka zapytała, czy kupiłam chomika. Przytaknęłam. Tak, wiem, że to było kłamstwo, ale co miałam powiedzieć?! Nie, proszę pani, rybę będę wędzić?!

Wracając do wędzarenki… Było pudełko, były trociny, nieco więcej problemu sprawiła siateczka. Pojawiła się wprawdzie koncepcja zorganizowania kawałka ogrodzenia (naprawdę), ale nie miałam pomysłu, skąd go wziąć, nie narażając się na konsekwencje prawne, więc zdemolowałam coś, co służy do opiekania ryb na grillu.

Całe przygotowania zajęły mi niemal dwa popołudnia, ale w końcu wszystko było gotowe i wędzarenka stanęła na gazie. Po domu rozszedł się zapach palonych trocin. Po kilkunastu minutach uznałam, że ryba jest gotowa. Żeby nie było: uwędziła się, ale nie miała powalającego smaku dorszy kupowanych u rybaka  (no coś ty?!). Pewnie przewidziałby to każdy poza mną. Z trudem przełknęłam rybę i rozczarowanie, a potem wrzuciłam wędzarenkę według pomysłu Jamiego Olivera w kąt. Na pudełku ojczulek stawia sobie kubek (nie pytajcie dlaczego…), trociny leżą w piwnicy, siateczka na wszelki wypadek wylądowała w szafce.

Leżąc na zielonym tapczanie, który niejedno widział, pomyślałam ostatnio, że Jamie Oliver powinien się cieszyć. W końcu mogłam zapragnąć nie wędzarenki, a jego. Trudno sobie wyobrazić, co mogłabym zrobić. 😉