Za chlebem, panie, za chlebem

Weekend majowy spędziłam w hacjendzie Pani N. Wbrew powiedzeniu, w Kieleckiem nie piździło. Wręcz przeciwnie, była piękna pogoda.

Gospodyni zadbała o liczne atrakcje. Nie licząc polującego na moje łydki i ręce psa, najlepiej zapamiętam wieczorny marsz do sklepu. Za chlebem, panie, za chlebem. Tam i z powrotem jakieś 11 i pół kilometra, ale czego się nie robi w akcie desperacji (wiecie, 2 maja i ani okruszka). 😀 Gdyby jeszcze udało się osiągnąć cel… Niestety, do sklepu dotarliśmy 4 minuty po zamknięciu. Zresztą i tak nie kupilibyśmy chleba, bo go nie było, co obsługa wykrzyczała nam przez zamknięte drzwi. Ale nic to, liczyła się dobra zabawa. Las, nieprzeniknione ciemności, tajemnicze dźwięki, nieudane próby złapania stopa i dziewczynka, którą Pani N. wystraszyła, pytając o drogę na cmentarz.

Wspominając nocny marsz po chleb, przypomniałam sobie historię z dzieciństwa. Taką, która świadczy o dwóch rzeczach: od pierwszych lat życia słuchałam starszych wybiórczo i byłam zdrowo stuknięta. Obie kwestie pozostają aktualne. 🙂

Rodzice mi powtarzali, że chleba nie wolno wyrzucać. Wszystko byłoby okej, gdyby nie moja niechęć do jedzenia. Nie wyrzucać, nie wyrzucać… Ciekawe, co ma zrobić pierwszoklasistka, która nie chce jeść drugiego śniadania, a akurat nie ma psa i wiecznie głodnych kolegów w klasie? No? Nie wiem, co robią inne pierwszoklasistki, ja nosiłam kanapki w tornistrze. W pewnym momencie zrobiło się ich tak dużo, że dla książek zabrakło miejsca i trzeba je było częściowo przerzucić do worka na zmienne obuwie. W końcu się rypło. Braciszek doniósł. Nie tyle na chleb w tornistrze, ile na koszmarny zapach. Do dzisiaj pamiętam tę chwilę, kiedy wróciłam z podwórka i zobaczyłam rozłożone gazety, a na nich półpłynną piramidę, w której ani Cheops, ani Chefren, ani Mykerinos  nie chcieliby spocząć. Spostrzegawczy egiptolog rozpoznałby w piramidzie zarysy żółtego sera i kiełbasy (z trudem zdobywanej). A gdyby się dobrze przyjrzał, może nawet pomidora by dostrzegł. Ja na kontemplowanie zawartości nie miałam czasu. Musiałam się skupić na dłuuuugiej pogadance, a raczej połajance rodzicielskiej. W końcu zostałam dopuszczona do głosu. Wyjawiłam swoje wątpliwości w kwestii chleba i zapytałam, co mam robić?

– Zjadać – odpowiedziała mamusia głosem nieznoszącym sprzeciwu.

A potem wdrożyła procedurę kontroli tornistra. Na szczęście dla mnie w życiu rodziny nastąpiło trzęsienie ziemi w postaci przeprowadzki i mamusia straciła czujność. Dzięki temu mogłam bez przeszkód gromadzić chleb w biurku. Zamykało się na kluczyk i ani wścibski brat, ani mamusia nie mieli do niego dostępu.

Całkiem sporo chleba udało mi się zgromadzić, zanim gazy gnilne nie wpłynęły na wygląd mebli. Znowu się wydało. I znowu była połajanka. Po co powtarzać to samo? Głupia nie byłam, zrozumiałam już za pierwszym razem, że drugie śniadanie jest istotne dla mojego rozwoju. 🙂

Mamusia też powinna zrozumieć za pierwszym razem, że trafił jej się uparty i krnąbrny egzemplarz. Czego nie zrozumiała za pierwszym razem, ogarnęła za drugim. Przestała robić kanapki, zaczęła dawać pieniądze na bułki. I super! 🙂

PS Gdybym wtedy wiedziała, że skończę jako przymusowy konsument obrzydliwego chleba bezglutenowego, zjadłabym te kanapki do ostatniego okruszka. Na zapas. 😉