O złamanym sercu Mariana

O istnieniu Mariana dowiedziałam się w październiku. Jesienna szaruga powoli wypełniała rzeczywistość. Zimny wiatr niósł liście i zapowiedź melancholii. Deszcz padał od tygodnia, jak gdyby zapomniał, że w końcu musi przestać. Pochyloną sylwetkę dostrzegłam przez upstrzone okno autobusu.

– Niech pani patrzy, co ta demokracja zrobiła z ludźmi – powiedział kierowca, kiedy mijaliśmy idącego poboczem człowieka. – Nawet na bilet go nie stać i musi piechotą w taką pogodę.

Nie odpowiedziałam. Taki los, pomyślałam tylko i zajęłam się czytaniem kryminału. Koniecznie chciałam się dowiedzieć, kto zabił, zanim dotrzemy do celu.

Po raz kolejny zauważyłam go tydzień później. Znowu szedł poboczem. Pogoda była znacznie lepsza, więc mogłam mu się przyjrzeć. Jego zaniedbanie robiło przykre wrażenie, chociaż kiedyś musiał być bardzo przystojny. Uroda przeminęła z czasem, a może i z wiatrem, który smagał go podczas pieszych wypraw do miasta oddalonego o piętnaście kilometrów. Chyba nie przykładał też wagi do wyglądu, bo nosił kilkudniowy zarost, a siwe włosy dawno nie widziały fryzjera.

W listopadzie przekonałam się, że rzadko się myje. Fetor towarzyszył nam od chwili, kiedy pojawił się w autobusie. Przyjrzałam się czarnym obwódkom wokół paznokci i ze wstrętem odwróciłam głowę. Zdążyłam jeszcze zauważyć, jak trzęsącymi się rękami odlicza należność za bilet. Modliłam się, żeby zniknął w czeluściach autobusu wraz ze swoim odstraszającym zapachem. Nic z tego, usiadł tuż za kierowcą. Usłyszałam, że jedzie na zakupy, bo dostał emeryturę. Pomyślałam złośliwie, że mógłby kupić mydło i proszek do prania, a potem wróciłam do lektury. Nie mogłam jednak skupić się na tekście, bo rozmowa toczyła się w najlepsze. Po chwili już tylko udawałam, że czytam. Nie dowiedziałam się, kto zabił. Zamiast tego usłyszałam opowieść o samotności. Takiej, która zasysa, odbierając sens istnienia. Z jednej strony zrobiło mi się go żal, z drugiej podziwiałam jego szczerość. Może tylko w takich okolicznościach miał szansę poskarżyć się na los? Wtedy też dowiedziałam się, że ma na imię Marian. Tak przynajmniej zwracał się do niego człowiek, który dosiadł się na którymś przystanku.

Po raz kolejny pojawił się na horyzoncie na początku grudnia. Gorączka świąteczna unosiła się w powietrzu, zbierając żniwo. Prószył pierwszy śnieg. Zastanawiałam się właśnie nad prezentem dla brata, kiedy zobaczyłam Mariana na poboczu. Rozpaczliwie machał ręką, próbując zatrzymać autobus. Otoczony polami wyglądał jak rozbitek na bezludnej wyspie. Kierowca zahamował gwałtownie. Marian wtargnął do wnętrza razem z porannym chłodem. Szedł do miasta, ale poślizgnął się i upadł. Potłukł się boleśnie i postanowił zawrócić. Nie miał pieniędzy na bilet, na szczęście kierowca zlitował się nad nim i zabrał do wsi. Śmierdział trochę mniej, a może fetor złagodziło współczucie, które pojawiło się mimowolnie.

Do marca nie widziałam go ani razu. A później stopniał śnieg i pojawili się niemal równocześnie: Marian, słońce i przebiśniegi. Ten pierwszy cudownie odmieniony. Lekkość, z jaką wskoczył do autobusu, mnie zaskoczyła. Wniósł mydlany zapach nowego życia i wyszczerbiony uśmiech gwiazdy filmowej. Prawdziwy cud!

Przyczynę tej niespodziewanej przemiany zobaczyłam w objęciach Mariana tydzień później. Miała rude włosy i sporą nadwagę. Niezmierzone obszary biustu stanowiły pożywkę dla rozanielonych oczu Mariana. Ręce mężczyzny zagarniały pośladki towarzyszki, ugniatając je w miłosnym uniesieniu. Wszystko rozgrywało się na przystanku pod ostrzałem spojrzeń przechodniów i pasażerów autobusu. Marian znalazł miłość!

Historii spod znaku Amora przyglądałam się, jeżdżąc autobusem. Fragmenty układanki tworzyły barwny świat Mariana i Ludmiły. Poznali się w miasteczku, kiedy poprosiła go o papierosa. Nie palił, ale pobiegł do kiosku i po chwili wrócił z całą paczką. Rude włosy dziewczyny tak go oczarowały, że wydał ostatnie pieniądze. A może od pierwszej chwili zobaczył w niej nadzieję na nowe życie? To na pewno było warte każdych pieniędzy, nawet tych, za które miał kupić chleb. Para chętnie dzieliła się szczęściem z pasażerami. Marian głośno wychwalał ukraińską gospodarność narzeczonej. Podobno zaręczyli się po dwóch tygodniach znajomości. Pierścionka Ludmiła nie dostała, ale poszli na kolację. Nie do baru, tylko do prawdziwej restauracji, co dumnie zaznaczył Marian. Znalazły się też pieniądze na różę, którą zasuszyli na znak wielkiej miłości.

Poczułam się oszukana, kiedy zobaczyłam Ludmiłę na przystanku w mieście. Bo ręce które ugniatały jej pośladki i oczy, które żywiły się widokiem niezmierzonych obszarów biustu, nie należały już do Mariana. Były znacznie młodsze. Pomyślałam, że tamto się skończyło, ale dwa tygodnie później Ludmiła i Marian jakby nigdy nic wkroczyli do autobusu. On całował rączki i czule kładł dłoń na dorodnych udach wystających spod różowej spódniczki, ona chichotała zalotnie, odpychając ręce narzeczonego. Pewnie zrzuciłabym wszystko na karb drobnego kryzysu w związku, gdyby nie fakt, że coraz częściej zaczęłam widywać Ludmiłę w towarzystwie młodszego kochanka. Bo relacje między nimi nie pozostawiały wątpliwości.  Namiętne pocałunki, uściski, taniec rąk na ciele, zakochane spojrzenia. Dziewczyna nie wydawała się zażenowana sytuacją, a przecież musiała czuć na sobie oburzone spojrzenia pasażerów.

Często się zdarzało, że Marian czekał na narzeczoną. Kiedy patrzyłam, jak całują się na powitanie, czułam litość dla człowieka, który płacił tak wysoką cenę za czyjeś towarzystwo.

– Dziwka, wstydu nie ma – powiedział kiedyś kierowca, wyrażając to, co myśleli wszyscy w autobusie.

Ale Ludmiła nie słyszała tych słów. Otoczona stęsknionym ramieniem Mariana zmierzała do domu.

W maju wzięli ślub. Obejrzałam nawet zdjęcia z uroczystości. Marian pochwalił się nimi, wracając od fotografa. Garnitur pana młodego mógłby śmiało zostać eksponatem w muzeum socjalizmu, sukienka panny młodej dawno opuściła szafę jakiejś angielskiej albo niemieckiej nastolatki. Mimo wszystko wydawali się szczęśliwi i dumni.

W czerwcu zobaczyłam ich tylko raz. Wracali z zakupów. Sądząc po ilości reklamówek, wydali chyba całą emeryturę Mariana. Usiedli bez słowa, torby ułożyli pomiędzy sobą. Było widać, że czułość gdzieś uleciała. Marian próbował zagadywać żonę, ale odburknęła coś wulgarnie i odwróciła się do okna. Resztę drogi przejechali we wrogim milczeniu.

– Już po amorach – skomentował kierowca, kiedy wysiedli. – Dostała, co chciała i teraz pewnie kopnie go w dupę. Chodziło jej tylko o obywatelstwo. Swołocz jedna!

Po autobusie przeleciał szmer aprobaty dla opinii kierowcy. Znowu ktoś nazwał ją dziwką.

Dzień przed urlopem spotkałam Mariana na przystanku w miasteczku. Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.

– A co, już po pracy? – zagadnął.

– Tak. Właśnie jadę do domu, a od jutra mam urlop – odpowiedziałam.

– Gdzie się pani wybiera?

– Nad morze.

– Ja to nad morzem nigdy nie byłem – wyznał, wzdychając ciężko. – Ale marzy mi się, żeby z Ludmiłką tam pojechać.

– A gdzie żona? – zapytałam, zachęcona wyznaniem Mariana.

Zapadła cisza. Już myślałam, że nie odpowie, ale w końcu się odezwał:

– Pojechała odpocząć ode mnie. Wie pani, ja stary, ona młoda. Bawić się chce. Mówi, że z takim starym prykiem się jej przykrzy. Ma kolegę niedaleko, do niego pojechała. Oboje młodzi, to sobie potańczą na dyskotekach. Wróci za parę dni.

Zastanawiałam się, czy Marian wierzy w to, co mówi. Spojrzałam na niego. Zamyślony wpatrywał się w jakiś punkt na horyzoncie. A później spojrzał na mnie.

– Naprawdę wróci – powiedział z takim przekonaniem, że i ja uwierzyłam.

***

Przygarbioną sylwetkę Mariana poznałam z daleka. Całym sobą wyrażał bezbrzeżną rezygnację. Opuszczone ramiona były sygnałem, że przestał walczyć, ugiął się pod ciężarem cierpienia. Kiedy usłyszał warkot silnika, podniósł głowę. Gdzieś w głębi jego brązowych oczu czaiła się jednak iskierka nadziei. Zgasła, kiedy nikt nie wysiadł i autobus ruszył.

– Patrz, pani, co te baby z nami robią – powiedział kierowca, podkreślając niedowierzanie ruchem głowy. – Ten tutaj całkiem zgłupiał. Od tygodni tak stoi. Podobno nawet w nocy. Czasem tylko idzie do domu się przespać. Na tę swoją Ludmiłę czeka.

– To nie wróciła do niego?

– A gdzie tam, pani! Na początku jeszcze się pojawiała, ale teraz ani widu, ani słychu. Szlaja się, kurwa jedna! O, przepraszam – powiedział i zasłonił usta ręką.

– Nie szkodzi – odrzekłam łaskawie.

– Człowieka szlag trafia, jak widzi takie rzeczy.

– Trafia – powiedziałam w zamyśleniu.

O Marianie usłyszałam jeszcze tylko raz, kiedy stał się wiejską sensacją. Jego nieszczęściem przez kilka dni żywiła się cała okolica. Ze szczegółami opisywano foliowy worek, w którym wynoszono zwłoki. Mówiono o trupim fetorze, który zaniepokoił sąsiadów na tyle, że zdecydowali się wezwać policję. Rozważano najrozmaitsze scenariusze. Wiejskie hieny odarły Mariana z resztek godności, ubarwiając, przekształcając i zafałszowując jego historię. A wszystko za cenę odrobiny uwagi ze strony rozmówców. Mimo że Marian był przez parę dni na ustach wszystkich,  nie dowiedziałam się, jak zmarł. Pękło mu serce? Nie wytrzymał jesiennych chłodów, które musiały mu się mocno dawać we znaki, kiedy czekał na żonę? A może iskierka w jego oczach zgasła o jeden raz za dużo i kiedy już jej nie było, skończył ze sobą? Zastanawiam się czasem, czy był ofiarą miłości, samotności, czy zwykłej ludzkiej podłości. Ale tak naprawdę, jakie to ma znaczenie?

2 myśli w temacie “O złamanym sercu Mariana”

  1. Bardzo smutna historia, tak właśnie cwani wykorzystują ludzi naiwnych i dobrych. Bardzo mi szkoda tego człowieka, został bezlitośnie skrzywdzony, bo się zakochał nieszczęśliwie, bo dla swojej żony był gotów zrobić wszystko, poświęcał się i udawał, że nic nie widzi. Zastanawiam się tylko, bo skoro pana Mariana znali wszyscy w wiosce, to dlaczego nikt mu nie pomógł, nie okazał odrobiny serca? Z tego co piszesz on nie miał dużych wymagań, chciał czuć się potrzebny i być doceniony jako człowiek. Ludzie potrafili tylko gadać i żyli plotkami, ale nikt nie był na tyle odważny i wspaniałomyślny by okazać się człowiekiem wobec drugiego człowieka.
    Nie wiadomo jak zmarł pan Marian, jak piszesz powodów mogło być kilka. Przypuszczam, że takich osób jak on jest wiele, ale nie mówi się o nich, bo to przecież nikt taki, ot kolejny bezdomny, czy zaniedbany człowiek, o którym wszyscy zapomnieli i traktowali z odrazą.

    Przepraszam Cię, ale jakoś tak musiałam to zrzucić z wątroby.

    1. Rozumiem. W dzisiejszych czasach, kiedy żyje się głównie dla siebie, takie osoby jak Marian są właściwie skazane na zapomnienie. To smutne, ale tak wygląda rzeczywistość. Żeby zostać zauważonym w ferworze wyścigu szczurów, trzeba być dosyć inwazyjnym, Marian nie był.

Skomentuj Gabunia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *